Kilka słów o ludziach, których nie spotkałam nigdy, a którzy spotkali mnie.
Jak
oceniają panowie od liczb, najdroższy uśmiech świata (właściwie to dla
niektórych jego brak) wart jest co najmniej miliard dolarów. Oceniają, gdyż
zapewne nigdy się o tym nie dowiedzą. A przynajmniej nie dowiedzą się tak
długo, jak długo Luwr nie zechce odsprzedać "Mona Lisy" pędzla da
Vinci.
I prawdopodobnie
tylko dla tego jednego uśmiechu (albo jego braku, o co sprzeczają się panowie
od malarstwa) spora część nieobeznanych ze sztuką turystów, łapiących w sidła
aparatu wszelkie klasyfikujące się na listę "must see" zabytki i
dzieła sztuki, co roku odwiedza Galerię Narodową Francji.
Pomyślałam o tych tłumach, gdy na dłuższą
chwilę przystanęłam przed innym obrazem wspomnianego wyżej malarza, przed
"Madonną w grocie". Równie droga, równie mistyczna, równie
kontrowersyjna, równie popularna i oblegana, wisząca w Galerii Narodowej w
Londynie. I choć bardzo chciałam jakikolwiek obraz mistrza zobaczyć, równie
nie-robiąca-na-mnie-wrażenia. (To ten moment gdy panie i panowie od malarstwa i
od liczb przestają czytać wypociny nie znającej się blogerki).
Dlaczego w ogóle o tym piszę? Do
zwiedzania muzeów na początku zawsze trochę się zmuszam i na początku zawsze
trochę mnie nudzą. Zazwyczaj odwiedzam je dlatego, że czuję na sobie swego
rodzaju turystyczny przymus. Wiecie - być w Londynie, Paryżu, Pradze i nie
zobaczyć czegoś, co zobaczyć się powinno. A potem przychodzi taki moment, że
przed czyimś spojrzeniem, wyrazem twarzy, niemym szeptem-obrazem zatrzymują się
nie tylko moje stopy ale zatrzymuję się sama. I wtedy ogarnia mnie ten
niezwykły rodzaj melancholii. Moi znajomi wiedzą, że mogą skoczyć na piwo i
wrócić, a ja wciąż wpatrywać się będę w twarz kogoś sprzed 300 lat. Dlatego
właśnie kocham muzea, dlatego kocham sztukę w ogóle, choć o sztuce samej w
sobie nie wiem nic - jest formą dialogu pomiędzy osobami pochodzącymi z różnych
epok, sarkofagiem w którym spoczywają podobizny osób zmarłych setki lat temu.
Kim były? Czy kobieta z tego obrazu była żoną, kochanką, przyjaciółką,
przypadkowym przechodniem, którego wygląd zwrócił uwagę malarza? Nie wiemy o nich
nic. A przecież na portretach nie figurują wyimaginowane postacie lecz
istnienia, które kiedyś były tu przed nami, wraz z którymi świat zaczynał się i
kończył. Ten wrażliwiec, który zwinięty w kłębek siedzi wewnątrz mnie nie
pozwala mi na surowe wartościowanie obrazów, jakiego życzyliby sobie historycy
sztuki i rzeczoznawcy. Wiem, że istnieli tacy malarze jak Monet, Rembrandt, Van
Gogh, Rubens czy Picasso. Coś tam zapamiętałam na temat poszczególnych epok i
stylów malarskich. I choć forma wyrazu i warsztat są ważne, moim zdaniem sztuka
polega na czymś więcej niż na formie. Dlatego właśnie, choć dane mi było gościć
w progach Pałacu Buckingham i podziwiać królewskie zbiory, choć w Galerii
Narodowej widziałam obrazy wszystkich wymienionych powyżej malarzy, to zapytana
o to, z zobaczenia czyjego obrazu cieszę się najbardziej, zmieszana czasem
mówię, że nie wiem.
Gdy zamykam oczy, wracają wspomnienia z
Galerii. Widzę obraz przedstawiający paryskie bulwary setki lat temu, lecz nie
pamiętam, kto go stworzył. Widzę malarza-człowieka, który precyzyjnie próbuje
przelać na płótno to, co właśnie widzi i czuje. Dzień dobiega końca, zapalają
się gazowe latarnie, wzbiera gwar na głównej ulicy. Na swoim pejzażu uwiecznia
ludzi nieświadomych, że służą mu za bohaterów dzieła. Nie wiedzą, że lata po
tym, jak kolejne pokolenia zetrą ślad po ich istnieniu, ktoś zatrzyma się przed
obrazem, na którym zostaną uwiecznione ich sylwetki. Dokądś wtedy szli. Skądś
uciekali. Ktoś wtedy nie dotarł do domu, czyjeś życie wtedy się zmieniło,
czyjeś zakończyło, ktoś kto wtedy szedł tym bulwarem właśnie się zaręczył.
Malarzowi ręce kostnieją od zimna. Jeszcze jedno pociągnięcie, jedna kreska. I
od tamtego pociągnięcia tamta skończona wtedy chwila trwa do dziś.
Przywołuję na pamięć inny obraz. Czytam
informacje pod nim - artysta przebywał wtedy na wakacjach we Włoszech ze swoim
najlepszym przyjacielem i rodziną. Widzę, jak siedzi nad jeziorem, całym ciałem
wdycha zapach tamtego letniego, leniwego popołudnia. Zza pleców dobiega go głos
zniecierpliwionej żony "Kochanie. Dzieci czekają. Chodź już jeść."
"Jeszcze chwila, zaraz przyjdę.". Jeszcze kilka pociągnięć pędzlem,
zanim zgaśnie słońce. I nigdy nie wiesz, które z nich jest ostatnie i
dlaczego.
Brak komentarzy: